poniedziałek, 23 stycznia 2023

Idzie raczek, nieboraczek...

Mam wrażenie, że ostatnio każdą notkę zaczynałam od zdania "zastanawiałam się, czy w ogóle o tym pisać". Na długi czas zrezygnowałam z prowadzenia bloga, wynajdując coraz to nowsze wymówki

nikt tego nie przeczyta

nikogo to nie obchodzi

nie mam na to czasu ani chęci

ale poczułam, że mam ochotę podzielić się historią ostatniego roku. Dość długą, tho.

Na początek disclaimer-zamieszczę tu kilka zdjęć. Jeśli masz słaby żołądek, lepiej omiń tę notkę.

Od wielu lat miałam problemy z odpornością. Jak w zegarku, co trzy miesiące, chorowałam na zapalenie zatok. Nie było to nic poważnego, ale strasznie utrudniało życie. Wyłączało z funkcjonowania na parę dni i niezależnie od późniejszej profilaktyki powracało. Wspominałam o tym lekarzom, ci przepisywali leki, temat się urywał. Jakoś nauczyłam się z tym żyć. Z czasem odstęp między jedną a drugą infekcją się wydłużał, aż doszłam do momentu, w którym zaczęło być względnie normalnie. 

Cały czas miałam jednak wrażenie, że jestem wyjątkowo pechowym/połamanym dzieciakiem. A to przeziębienie, a to anemiczne zmęczenie, mimo tego że wyniki miałam w normie. Ot, taka moja uroda, tu masz lek, tu zastrzyk, idź i żyj, jesteś młoda, nie wymyślaj.

W międzyczasie szukałam jakiegoś wyjaśnienia na własną rękę. Wiedziałam, że w mojej rodzinie są choroby tarczycy, ale badań na NFZ nikt nie chciał zlecić, a ówcześnie mnie samą również nie było na nie stać. I sprawa ucichła.

Parę lat temu przeprowadziłam się do Wrocławia. Mój Luby, zwany również pieszczotliwie Starym, wziął mnie pod skrzydła Luxmedu. Nie miałam w planach żadnej diagnostyki, przyzwyczaiłam się do tego, że zawsze mnie coś boli i przestałam już myśleć o tym w kategorii problemu. Któregoś dnia jednak, świeżo przed pandemią, strasznie się rozchorowałam. Zatoki, gardło, temperatura-no full pakiet. Stwierdziłam, że skorzystam, pójdę do lekarza. W trakcie wizyty wspomniałam, że chora jestem regularnie i generalnie mniej więcej wiem co robić, ale na wszelki wypadek chciałam odświeżyć wiedzę. Lekarka, która mnie badała, zainteresowała się tematem nieco bardziej. Podpytała o aktualne badania tarczycy. Gdy dowiedziała się, że ich nie mam, zleciła wszystko, co się dało. 

Po wyzdrowieniu poszłam na badania krwi. Wszystko, co mogło być poza normą, było poza normą.

Trafiłam pod opiekę endokrynologa. Stwierdzono niedoczynność tarczycy, Hashimoto, przepisano leki, wyjaśniono co i jak. Moja codzienność zaczęła się zmieniać, a razem z nią samopoczucie. Nagle okazało się, że można inaczej. Zaczęłam uczyć się swojego organizmu na nowo.

Jeśli nie macie takich doświadczeń, nie wiecie pewnie, że proces doboru odpowiedniej dawki tyroksyny (głównego hormonu tarczycy) potrafi trwać bardzo długo. Badania miałam wykonywane regularnie i na podstawie wyników dobierano mi moc leków. W międzyczasie, gdy dawki były zbyt słabe, problemy z odpornością nawracały, ale już nie z taką intensywnością.

Cały czas pozostawały jednak parametry, które niezależnie od leków nie chciały się zmienić. Na wszelki wypadek zlecono mi wtedy USG tarczycy. Przemiły lekarz pobadał, pomacał, stwierdził, że są tam obecne jakieś guzki, które nieco go niepokoją. Zlecił biopsję, by wykluczyć jakiekolwiek powody do niepokoju. 200 zł za 15-minutowe badanie poszło w świat, ale przynajmniej czułam, że robię coś dobrego dla swojego organizmu, choć nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jestem hipochondryczką.

Z kategorią III (zmiana pęcherzykowa bliżej nieokreślona) wróciłam na ponowne badania krwi i USG. Historia się powtórzyła-guzek jest, ani nie rośnie, ani nie maleje, zadomowił się i nie płaci czynszu. Druga biopsja miała być kropką nad i, która utwierdzi nas wszystkich w przekonaniu, że to tylko niegroźny lokator. Nie żebym faktycznie się tym przejmowała, bardziej szkoda mi było kolejnych 200 zł. Przecież czuję się dobrze.

Ponownie, kategoria III.

Skierowano mnie do szpitala na Borowskiej, na rozmowę z chirurgiem onkologiem, który miał podpowiedzieć, co z tym fantem zrobić. No bo ok, została mi wkłuta igła, pobrano materiał z guzka, ale dalej nie wiadomo, czym jest. Według lekarza z USG ma wszelkie cechy zmiany nowotworowej, według biopsji-jest jak UFO. Tylko nielatające. 

Chirurg stwierdził, żeby olać sprawę. Gdyby biopsja miała coś wykazać, to by wykazała. Nie ma sensu robić kolejnej, USG też jest zbędne, bo co to za lekarz, który przejmuje się 10mm guzkiem, ludzie mają większe i funkcjonują. Idź i żyj, jesteś młoda, nie wymyślaj.

Ale nie posłuchałam. To znaczy posłuchałam, ale swojej intuicji, która podpowiadała, że nic nie stracę, idąc na kolejne badania, a przynajmniej uspokoję rodzinę i Starego. Wróciłam na USG z papierem, na którym wspomniany chirurg podpisał się pod wyżej przytoczoną "diagnozą". Mój "upierdliwy" lekarz był jednak na tyle zaangażowany, że dał mi kontakt do szpitala w Brzegu i załatwił konsultację z ordynatorem oddziału. Better safe than sorry, jak to mówią.

Po pierwszej przejażdżce do nowego miasta wróciłam do domu z wyznaczonym terminem operacji wycięcia lewego płata tarczycy. Ot tak, na wszelki wypadek. Nawet jeśli nie jest to nic poważnego, lepiej mieć to z głowy.

Pod koniec marca pojechałam na chirurgię. Miałam szczęście trafić na pomocny personel. Nie byłam jakoś szczególnie zestresowana, bo nie wiedziałam czego się spodziewać, a dość dobrze wspominałam swoją pierwszą operację (prostowania przegrody nosa). W zasadzie jedyny stres, który mnie wtedy trzymał, był związany ze zmianą pracy-kilka dni przed zabiegiem musiałam szukać nowej. Niezły timing, nie ma co.

Pierwszego dnia nieco się nudziłam, czas minął na robieniu badań, zbieraniu informacji i oglądaniu Netflixa. Rano przygotowywałam się już do zabiegu. Towarzyszyły mi przekochane panie, w tym pani anestezjolog, która non stop mnie rozśmieszała. Samego zabiegu oczywiście nie pamiętam, ze względu na narkozę. Obudziłam się niedługo po, czując ogromny ból w szyi. Pomacałam, wyczułam dren, zrozumiałam, że już po wszystkim. Odetchnęłam z ulgą i oddałam się odpoczynkowi. No, prawie, musiałam jeszcze nauczyć się obsługiwać basen, bo nie było opcji, by wstać z łóżka.
Samej narkozy nie zniosłam jakoś super-cały czas po zabiegu było mi okropnie niedobrze. Na szczęście udało się pozbyć jej z organizmu dość szybko, if you know what I mean. Następnego dnia czułam się już zdecydowanie lepiej, byłam też w stanie zjeść lekki posiłek. Całość zajęła jakieś 4 dni, wróciłam do domu z zakazem uprawiania sportu, dźwigania i ogólną instrukcją, jak opiekować się poderżniętym gardłem.

Po miesiącu przyjechałam do Brzegu ponownie, na odbiór wyników histopatologicznych (czyli badań moich wyciętych flaków). Na luzie usiadłam w poczekalni, zadowolona, że zaraz będzie po wszystkim i jedyne, co mnie czeka, to rutynowe kontrole.

Zdziwiłam się, gdy kazali mi poczekać na wizytę u lekarza. No bo po cholerę?

"Rak brodawkowaty tarczycy (conventional papillary thyroid carcinoma)"

Przeczytałam, trochę zgłupiałam. Lista kolejnych badań do wykonania, kontakt do pielęgniarek w razie dodatkowych pytań, wyznaczona data kolejnej operacji, można wracać do domu.

Kurwa. 

Niecałe dwa miesiące później przyjechałam na chirurgię ponownie, na wycięcie prawego płata i części węzłów chłonnych, które zostały zajęte przez raka. Nie było mi już do śmiechu. Cały czas pamiętałam ból, który towarzyszył mi po operacji, rana nie zdążyła się jeszcze na dobre zabliźnić. Nie wiedziałam też, jak tym razem zniosę narkozę. Na sali trafiły mi się głośne oszołomki, poruszające każdy możliwy drażliwy temat. Zero odwiedzin przez restrykcje covidowe. Jestem 600 km od rodzinnego domu i 30 km od obecnego. Tuliłam kocią poduszkę i starałam się zachować spokój. 

Wiedziałam, że tym razem również nie podadzą mi "głupiego jasia" i będę wszystkiego świadoma.

Ta sama kolejność co ostatnio-badania, wywiad, przygotowania. Następnego dnia leżałam już na łóżku operacyjnym. Przybrałam standardowy, kamienny wyraz twarzy, dbałam o spokojny głos. Grałam najlepiej, jak potrafię. Rozebrano mnie, zabandażowano ręce, bym była jak najbardziej unieruchomiona w trakcie zabiegu, założono wenflon. Po policzkach zaczęły mi lecieć łzy, ale działo się zbyt wiele, by ktoś to zauważył. A nawet jeśli, to jestem wdzięczna, że nie próbował mnie uspokajać. Nie było już moich kochanych pielęgniarek, żyły piekły, a światła raziły w oczy. Poczułam smród narkozy. Zasnęłam.

Obudził mnie ból jeszcze większy, niż wcześniej. Było mi zimno i niedobrze od samego otwarcia oczu. Zwymiotowałam zanim opuściłam salę. Na szczęście wysłuchano mojej prośby o przeniesienie do innej sali, bez oszołomek. Mimo okropnego samopoczucia, byłam bardzo wzruszona osobami, które się mną opiekowały. Podobnie, jak poprzednim razem, po czterech dniach wróciłam do domu-choć nie było to tak oczywiste, bo czułam się fatalnie jeszcze w dzień wypisu. Narkozę zwróciłam chyba 20 razy.

Ponownie, po miesiącu pojechałam na odbiór wyników. Rak wycięty, ale nie do końca-przerzucił się na resztę węzłów chłonnych. Tym razem pokierowano mnie do Gliwic-Narodowego Instytutu Onkologii na tygodniowy turnus jodoterapii. A ja wciąż najbardziej martwiłam się o to, że nie uda mi się utrzymać obecnej pracy, przez ciągłe wyjazdy. No dekiel.

Pierwsze dwa dni na oddziale minęły na paru badaniach, w tym USG. Znaleźli wtedy coś niepokojącego, ale nie zdradzili mi szczegółów-dowiedzenie się czegokolwiek w Gliwicach graniczy z cudem. Stwierdziłam, że gdyby to było coś poważnego, nie czekaliby z informacją. Do tego współtowarzysze oddziału uspokajali mnie mówiąc, że mój rodzaj raka jest jedną z najłagodniejszych odmian.

Oglądałam więc dużo Netflixa, przejrzałam Jutuby wzdłuż i wszerz, ale prawdziwa nuda miała dopiero nadejść. Następnego dnia czekał na mnie "zabieg" właściwy, czyli podanie kapsułki radioaktywnego jodu, który miał dosłownie zniszczyć resztę komórek nowotworowych. Jod ma to do siebie, że jest silnie promieniotwórczy, przez co do czasu rozpadu pierwiastka, pacjent musi przebywać w izolacji (lub z innymi napromieniowanymi). Bez większej elektroniki, bez zbędnych przedmiotów, z koniecznością wyrzucenia wszystkiego, co wniosło się do izolatki. 

Ale przynajmniej zrobiłam tam plan postów na najbliższe osiem lat prowadzenia graficznego instagrama.

W trakcie jodoterapii zrobili mi jeszcze biopsję, cholera wie po co. Do samego końca nie wiedziałam, jakie są wyniki badań, nie wiedziałam też, czy wyjdę. O tym miała zadecydować scyntygrafia całego ciała.

Przysięgam, to było najbardziej przerażające badanie ever, mimo tego że nie było w żadnym stopniu bolesne. Pewnie byłoby zdecydowanie bardziej do przyjęcia, gdybym wiedziała, czego się spodziewać. Położyłam się na łóżku, z zakazem poruszania się, a z góry zaczęła nadjeżdżać ogromna maszyna. Nie byłam pewna, czy się zatrzyma, oczami wyobraźni widziałam już te wszystkie sceny z filmów, w których główny bohater jest miażdżony przez jakieś ustrojstwo. Maszyna ostatecznie zatrzymała się jakieś 3 cm od mojego nosa. Na wszelki wypadek zamknęłam oczy, bo czułam że brakuje mi powietrza. Na szczęście okazało się, że jodu już prawie nie było w moim organizmie. Mogłam wychodzić z domu, czekała mnie tylko jeszcze jedna wizyta u lekarza. Na niej dowiedziałam się, po co była potrzebna wcześniejsza biopsja. Jodoterapia po prostu nie pomogła. Mało co osadziło się na komórkach rakowych. Konieczna trzecia operacja, tym razem w Gliwicach.

Miałam tak bardzo dość. Ale nie miałam też wyboru. Chciałam, żeby już było po wszystkim.

Z całych sił starałam się myśleć pozytywnie, przygotowując się do zabiegu. Moi pracodawcy okazali się być empatycznymi ludźmi. Moją psychiczną deską ratunku był Luby, który planował przyjechać do hotelu i codziennie mnie odwiedzać. Stwierdziłam, że nie będzie tak źle, dam radę.

Ale mimo lżejszych restrykcji covidowych, oddział chirurgii pozostał zamknięty dla odwiedzających.

Przed 5:00 miałam pociąg do Gliwic, na miejscu byłam koło 7:00, ale na oddział przyjęto mnie dopiero po 13:00. Stres narastał, wielu rzeczy nie wiedziałam, bo nie było możliwości dodzwonienia się do rejestracji, by zadać kilka niezbędnych pytań. 

Między innymi przez to pojawił się problem z jedzeniem. Dietę wegetariańską uwzględniono dopiero po paru dniach. Do tego okazało się, że muszę mieć własne sztućce (co nie było tak oczywiste, bo w żadnym poprzednim szpitalu się z tym nie spotkałam). Odmówiono mi pożyczenia jakiegokolwiek kompletu, zakazano wyjścia do sklepiku, nawet jednorazowe nie wchodziły w grę. 

Gdyby nie współtowarzyszki z sali i ciocia, która mieszka w Zabrzu, jadłabym chyba kurz z podłogi.

Zabieg odbył się po południu, nieco później, niż w Brzegu, ale i tak byłam jedną z pierwszych operowanych pacjentek. Przy wywiadzie wspomniałam o złej tolerancji narkozy. Anestezjolog wykonała tu fantastyczną robotę, bo tym razem nie wymiotowałam ani razu, ale miałam też kompletnie inne podejście. Po pierwsze-tu już dawali "głupiego jasia", więc pamiętam drogę na salę tylko do pewnego momentu. Po drugie-gdy tylko się obudziłam, stwierdziłam, że nie zamierzam się ruszać i ograniczać zmianę pozycji do minimum (poprzednio próbowałam leżeć na boku, co było kurewsko bolesne). Po trzecie-planowałam spać tyle, ile się da. Nie przejmować się tym, że nie jestem w stanie wziąć prysznica. Wiedziałam już, czego potrzebuje mój organizm i dzięki temu byłam w szpitalu jedynie dzień dłużej, w porównaniu z poprzednimi zabiegami.

Niestety, ponownie, nie dowiedziałam się niczego. Dostałam wypis, odmówiono mi konsultacji z lekarzem-wszyscy byli zajęci. Wróciłam do domu.


Wieczorem zajęłam się standardową toaletą rany. Jednak tym razem coś mi w niej nie pasowało. Po odklejeniu opatrunku zobaczyłam pod szyją dziurę. Małą dziurę po drenie, z żywym mięchem w środku.

Oczywiście poprzednie zabiegi również wymagały "zamontowania" go, ale nigdy nie znajdował się w innym miejscu, niż operacyjne nacięcie. Nie byłam przygotowana psychicznie na dodatkową, obrzydliwą bliznę. Do tego rana cały czas się sączyła, a gojenie zajęło wyjątkowo długo.

To zdjęcie było zrobione około tygodnia po powrocie do domu, bo jeszcze mam tu szwy,
a dziura zdążyła się jakkolwiek zagoić. Początkowo wyglądała dużo, dużo gorzej.

Miesiąc po operacji wybrałam się do Gliwic, mając nadzieję na ostatnią wizytę. To był piekielnie stresujący dzień - dopiero co skończył mi się urlop, w pracy czekało mnóstwo projektów i informacji do nadrobienia, a taki wyjazd zajmował łącznie co najmniej 10h. Wzięłam nawet ze sobą laptopa, by spróbować popracować na odległość, ale nie uświadczyłam nigdzie gniazdka. Czekałam więc na wizytę, siedząc jak na szpilkach. Do gabinetu weszłam dopiero o 13:00, po 6h czekania. W końcu usłyszałam upragnione: "póki co jest ok". Chirurgicznie wycięto wszystko co się dało. W histopatologii nie znaleziono dodatkowych komórek. TSH bardzo niskie, więc nastąpiła korekta dawki, ale parametry odpowiadające za obecność nowotworu po raz pierwszy od dawna były w normie. W maju pojechałam jeszcze na pięciodniową kontrolę, ale tym razem było już naprawdę spoczko - trafiły mi się w sali introwertyczki, z którymi praktycznie nie rozmawiałam, a zaraz obok był balkon, na który mogłam wyjść. Pogoda dopisywała - wygrzewałam kości, rozwiązywałam krzyżówki, grałam w gry na telefonie. Na kontrolnym oddziale restrykcje nie były aż tak surowe.

A pomyśleć, że zaczęło się od zwykłej wizyty u lekarza rodzinnego...

A to zdjęcie zostało zrobione po nieco ponad miesiącu od operacji.

Wbrew pozorom rak nie zmienił mojego życia. Nie zaczęłam bardziej doceniać każdego dnia, robiłam to samo, co dotychczas. Fizycznie nic nie było po mnie widać, psychicznie trzymałam się w zaskakująco dobrej formie. Nie było gromu z jasnego nieba. Owszem, przypomniało sobie o mnie kilka "bliskich" osób, które na co dzień mają mnie w dupie, ale na ciekawości się skończyło. Nie dostawałam bukietów kwiatów, jak w filmach, nikt nie zamówił mi pizzy niespodzianki na lepszy nastrój. Choroba przyszła cichutko, usadowiła się w kącie i w życiu nie pomyślałabym, że może mnie dotyczyć. Rak kojarzył mi się wyłącznie z chemią, izolacją i samotnością, a ja chodziłam na sesje, robiłam zdjęcia, poznawałam ludzi... Byłam jedynie bardzo zmęczona.

Morał z tego jest taki, że musicie wymieniać kasztany "na szczęście" co roku. Ja nosiłam te same w plecaku przez jakieś dwa lata i widzicie, jak się to skończyło. Nie warto ryzykować.

Buzi,