Zastanawiałam się długo, czy pisać tę notkę. Zasięgi spadły tu niemiłosiernie, od 700 wyświetleń na post przeszliśmy do 15.
ALE
miło wraca mi się do wspomnień, które tu zamieszczam. Traktuję tego bloga odrobinę jako formę pamiętnika, mimo tego, że ostatnio było tu bardzo dużo relacji z sesji, a niewiele prywatnych postów. Podobny spadek energii miałam swego czasu z instagramem/facebookiem. Algorytmy lubią systematyczność, ale nie dają zbyt wiele w zamian-wystarczy, że opuścisz jeden dzień i posty wyświetlają się jedynie części obserwujących. Doszłam jednak do momentu, w którym stwierdziłam, że przestało mnie to interesować. Nie chcę być więźniem social media i stawiać wyświetlenia ponad chęć tworzenia. W zasadzie to przecież ja decyduję, czy w ogóle chcę cokolwiek publikować, prawda? Jeśli to czytasz-hej, miło Cię tu "widzieć", rozgość się, to będzie długi post 💚
Na początku jeszcze mały disclaimer: mój chłopak jest nazywany pieszczotliwie "starym", bo kiedy opowiada o mnie swojej rodzinie, mówi o mnie "młoda", więc musiałam się odwdzięczyć.
Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz miałam okazję prawdziwie odpocząć. Bieżący rok był dla mnie piekielnie ciężki ze względu na diagnozę (o której napiszę nieco więcej na dniach), zmianę pracy i trwającą terapię. Marzył mi się wyjazd, który dałby szansę na wzięcie głębszego oddechu i mimo tego, że mój urlop miał wyglądać kompletnie inaczej, cieszę się, że życie potoczyło się właśnie w ten sposób.
Początkowo mieliśmy wybrać się do Chorwacji w okolicach sierpnia/września. Jednak ze względu na moje problemy zdrowotne ciężko było zaplanować cokolwiek z dużym wyprzedzeniem. Czekaliśmy po prostu na odpowiedni moment. Ten pojawił się dopiero w listopadzie. Nie chcieliśmy zajmować się organizacją wszystkiego od A do Z, zdecydowaliśmy się na skorzystanie z oferty wakacje.pl. Sprawdziliśmy wcześniej prognozowaną pogodę w różnych krajach, bo zależało nam na możliwie wysokiej temperaturze i słońcu. W ciągu miesiąca podjęliśmy decyzję-lecimy na Majorkę.
Stres i pęd codziennego życia sprawiły, że do samego końca nie czuliśmy, że to się faktycznie uda. Ba, już siedząc w samolocie czekałam tylko na komunikat o odwołanym locie. Rzeczywistość rypnęła mnie w twarz chyba dopiero wtedy, gdy weszłam do pokoju hotelowego i rozpakowałam się ze świadomością, że czeka na mnie tydzień raju.
Dzień 1
Rozmawialiśmy z M. do chyba 1:00 w nocy, a o 3:00 mieliśmy pobudkę na lekkie śniadanie, dopakowanie reszty rzeczy i dojazd na lotnisko. Sam lot był przed 6:00, ale wiadomo, na odprawę trzeba wybrać się nieco wcześniej. O dziwo było bardzo spokojnie i obyło się bez żadnych fakapów. Lot był nieco opóźniony, ale całość minęła w dość spokojnej atmosferze, pomijając bardzo głośnych współpasażerów. Po dotarciu na miejsce czekał na nas autobus, który miał odwieźć nas do hotelu. Trasa trwała około godziny. Mimo wysokiej temperatury na zewnątrz, w środku pojazdu lekko przemarzłam-kierowca nie oszczędzał na klimatyzacji. Nie było to jednak dla mnie wielkim problemem, bo byłam zajęta oglądaniem widoków zza szyby-a te naprawdę szalenie różniły się od polskich. Po dojeździe ruszyliśmy w stronę baru po małą przekąskę i kawę-nasz pokój nie był jeszcze gotowy, dopiero ok 14:00 dostaliśmy do niego kartę.
Zmęczenie jednak dało się we znaki. Mimo kofeiny poczułam, jak dobija się do mnie migrena i nawet przepiękny widok z balkonu nie dał rady tego wynagrodzić. Przyszedł czas na krótką drzemkę, która przeciągnęła się do 17:00. Na Majorce zaczyna wtedy zachodzić słońce, więc tego dnia nie zrobiliśmy już zbyt dużo-poszwendaliśmy się po okolicy i sprawdziliśmy, jakie atrakcje czekają na nas w hotelu, po czym kupiliśmy paczkę cziporków i zajęliśmy się oglądaniem Code Geass w przewygodnym wyrku. Kwintesencja odpoczynku.
Dzień 2
Obudziłam się, jak mi się wydawało, w środku nocy. Nalałam sobie szklankę wody i miałam ochotę wyjść na balkon, pooddychać świeżym powietrzem, po czym okazało się, że zdążyłam idealnie na wschód słońca. Widok był nieziemski. Niebo w odcieniach fioletu i błękitu, morze-turkusowe. Świat dopiero budził się do życia, był cichutki i spokojny. Obudziłam starego, stwierdziłam że grzechem byłoby to przespać.
Pogoda tego dnia była nieziemska. Kontrast między zimnym Wrocławiem, w którym zaczynała się już ponura jesień, ze słoneczną Majorką był niesamowicie wyczuwalny. Po lekkim śniadaniu wyszliśmy na zewnątrz. Poopalaliśmy się chwilę, po czym ruszyliśmy w stronę basenu. No i ciul, mimo posiadania ol ekskjuzmi okazało się, że wymaganie ciepłej wody w którymkolwiek z nich to za wiele. Nie sądziłam, że woda w morzu może być cieplejsza od basenu wewnętrznego, a jednak. Damn, jakie to było miłe. Wciąż dość zimne, ale miłe. Nigdy nie pływałam w słonej wodzie.
Następnie uskuteczniliśmy dalsze zwiedzanko okolicy. Zahaczyliśmy o pobliski beach bar, który okazał się być prowadzony przez Czeszkę, znającą nasz język. Potem planowaliśmy pokręcić się po dalszych częściach wyspy, okazało się jednak, że kawa w barze była zdecydowanie za mocna, if you know what I mean. Wróciliśmy do hotelu, a wieczór spędziliśmy przy drinkach i rozmowach.
Dzień 3
Chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo na poniedziałek! Chciałam mieć pewność, że większość sklepów będzie otwarta, bo tego dnia postanowiliśmy wybrać się do Palmy. Na szczęście komunikacja okołomiejska okazała się być super zorganizowana i nie mieliśmy żadnych problemów z dojazdem. Jedynym minusem była już wspomniana klimatyzacja-różnica między środkiem pojazdu a temperaturą powietrza oscylowała w granicach 15°C (nie pytajcie, skąd ta dokładność, jestem przecież z Mazur). Planowaliśmy spędzić w stolicy większość dnia, wzięliśmy ze sobą stroje kąpielowe i niedługo po śniadaniu byliśmy już w drodze.
Miasto jest PRZEpiękne. Klimatyczne uliczki, zachwycająca architektura, mnogość restauracji, cukierni i kawiarni powala na kolana.
Ciężko było mi jednak dostać smaczną kawę. A staremu dużą. 250 ml było uznawane za grande.
Nie planowaliśmy zwiedzania, postanowiliśmy kręcić się tam, gdzie nas nogi poniosą. Ostatecznie byłam bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy, nie miałam poczucia, że dużo mnie omija. Po paru godzinach skierowaliśmy się w stronę plaży i kolejnego beach baru, który ssał pałkę, nie mogąc dostarczyć wody w butelce przez 20 minut. Pokąpaliśmy się chwilę w morzu, mimo tego, że woda nie należała już do ciepłych i zaczęliśmy szukać miejsca na obiad.
No i cóż. Słyszałam coś tam o sieście, ale nie sądziłam że jest tak przestrzegana. Cudem znaleźliśmy jakąś knajpkę. Tam zamówiliśmy tradycyjny, kind of, omlet-Tortilla de patatas. Generalnie po 13:00 ciężko było o otwartą kuchnię, więc trzeba było bazować na tym, co zostało-więc nie wybrzydzaliśmy.
Ogólnie kuchnia hiszpańska nas zawiodła. Znaczy, mnie jak mnie-ciężko mi się obiektywnie wypowiedzieć, bo nie jem mięsa, ryb, ani owoców morza, trochę bazuję na tym, co powiedział stary i co sama zauważyłam. Sam hotel serwował posiłki w formie szwedzkiego stołu, co było dla mnie mega wygodne, ale 90% półproduktów była smażona na głębokim oleju, więc ostatecznie nawet churrosy wydawały mi się być zbyt tłuste, mimo tego że z tego przecież słyną. Brakowało mi też przypraw i wszystko wydawało się mieć podobny smak. Poza hotelem jedliśmy chyba trzy większe posiłki, z czego jeden ciężko spieprzyć, bo składa się z jajek, ziemniaków i cebuli, a dwa pozostałe były z kuchni meksykańskiej i azjatyckiej XD
Po obiedzie, strasznie się rozpadało i to był już zdecydowanie czas na powrót do domu.
Dzień 4
We wtorek na tapet wzięliśmy zwiedzanie Valldemossy-małego miasteczka znanego głównie dzięki Chopinowi. Totalnie zakochałam się w tych ciasnych uliczkach i górskim klimacie. Co parę kroków dało się dostrzec stragany z pamiątkami, kwiaty i charakterystyczne, zielone okiennice.
Poza oczywistym, zapierającym dech w piersiach widokiem gór, urzekły mnie też pięknie przystrojone ściany mieszkań i urocze malunki przy każdym z nich (niestety, z jakiegoś powodu nie cyknęłam zdjęcia). Zatrzymaliśmy się też w okolicy na obiad i wino (ja go nie piłam, ale ponoć dobre).
Co by jednak nie było tak cudownie, poczułam jak powolutku, powolutku, łapie mnie jakieś przeziębienie. Teraz już wiem, że pewnie wpłynęła na to ta piekielna klimatyzacja w autobusach i fakt, że ciężko było gdziekolwiek dostać napój bez lodu/nie z lodówki. Dodatkowo pewnie nie pomogłam swojemu organizmowi, próbując tego wieczora większości drinków na barze. Ale przynajmniej miło mi się potem spało!
Dzień 5
Próbowaliśmy skminić coś na rozruszanie mojego zaspanego dupska, ale pogoda mocno się popsuła. Rano udało się jeszcze chwilkę poopalać, więc wykorzystaliśmy czas na bilard (przegrałam </3), w planach był też szybki plusk w morzu, ale tym razem się nie zdecydowałam-czułam, że już kompletnie mnie rozłoży.
Jeśli dobrze pamiętam, postanowiliśmy przejść się do pobliskiego Magaluf na lody. Oczywiście mało kto aktualizuje googlowskie dane o firmie, więc nie udało się trafić w planowane miejsce, ale zobaczyliśmy niedaleko małą budkę z brytyjskim typem rożków. Dzień minął leniwie, dość szybko zaczęło się ściemniać.
Dzień 6
Przez moje ostatnie przeboje zdrowotne znowu wróciły lekkie problemy z odpornością, więc przeziębienie rozhulało się na amen. Nie miałam ochoty robić kompletnie nic, ale z drugiej strony było mi szkoda ostatniego dnia na Majorce. Bardzo chciałam zobaczyć Formentor lub Drach Caves, ale tym razem komunikacja zawiodła-nie istniało żadne sensowne połączenie, a jeszcze nie jesteśmy na etapie posiadania prawka i auta. W zamian pojechaliśmy do jaskiń Genova, znajdujących się 36 metrów pod ziemią. W środku było zaskakująco ciepło. Zwiedzanie zajęło nam zdecydowanie krócej, niż zakładaliśmy (jakieś 30 minut przejścia korytarzami wzdłuż i wszerz), więc wróciliśmy do Palmy na "dobitkę" miejsc, które mogliśmy ominąć.
Luby w międzyczasie znalazł lodziarnię. Mi humor się popsuł, do tego miałam ochotę na smaczka, ale nie byłam pewna, czy dobrym pomysłem będzie jedzenie czegoś zimnego na bolące gardło. Jednak gdy spróbowałam paru smaków i zguglowałam naukowy dowód na to, że gorzej już nie będzie, zdecydowałam się na dwie gałki-krem kataloński i ensaimada (taka maślana bułeczka). Uważam, że było warto-to były jedne z lepszych lodów, jakie kiedykolwiek jadłam.
Nie wiem, dlaczego tak często piszę/mówię o jedzeniu za każdym razem, gdy jadę za granicę, ale jeszcze nie skończyłam.
Zbliżała się pora obiadowa, a wiedzieliśmy, że nie zdążymy na hotelowe jedzonko, więc zdecydowaliśmy się na wspomnianą wcześniej meksykańską knajpę. Kuchnia ta dalej nie jest mi szczególnie bliska-nie jestem fanką fasoli, a kolendra smakuje jak mydło, ale udało się znaleźć pyszne burrito. Stary z kolei wziął sobie skrzydełka z sosem, który był oznaczony w menu trzema papryczkami. Jestem osobą, dla której jalapeño są górną granicą ostrości. Ale jestem też osobą ciekawską, więc wzięłam na koniuszek noża kropelkę sosu, dla spróbowania.
I szczerze mówiąc, nie sądziłam że istnieje taki poziom ostrości. Trochę to nawet imponujące, bo miałam wrażenie, że polizałam lawę. Stary coś wspominał, że sos jest słodko kwaśny. Dla mnie miał smak bólu.
Dzień 7
Z samego rana wróciliśmy do Wrocławia. Pojechałam po psinkę, która w tym czasie obwąchiwała tyłki swoim kolegom w hoteliku, po czym zajęłam się obchodzeniem żałoby po cudownym urlopie. Chyba nigdy tak bardzo nie tęskniłam za żadnym miejscem. Ewidentnie trzeba mi ciepła, morza i słońca do poprawnego funkcjonowania. Jestem migrenowcem, do tego dość źle znoszę wahania temperatur. Tam czułam, że całe ciałko mi odpuściło (no, poza przeziębieniem). I mimo tego, że jakaś część mnie zaczęła powolutku tęsknić za domem (bo dawno nie byłam na wakacjach bez nieustannego dostępu do Internetu i laptopa), już nie mogę się doczekać, aż odwiedzę to miejsce ponownie.
Resztę urlopu spędziliśmy w domku, skoczyliśmy też na dwa dni do Leśnej Kąpieli w Karpaczu, jednak sił miałam już tak mało, że ostatecznie wydaliśmy tam hajs tylko po to, żeby poleżeć w innym łóżku XD Więc nie wiem, czy było warto. Ale hej, przynajmniej trochę się wygrzałam w saunie.
Po powrocie i ładowaniu reszty baterii uświadomiłam sobie, że to już mój czwarty wyjazd za granicę. No, piąty, jeśli liczyć Niemcy z czasów, gdy byłam kaszojadem. Cieszę się z tego, jak potoczyło się moje życie i powoli pozwalam sobie na robienie listy miejsc, które chciałabym jeszcze odwiedzić, bez poczucia że bujam w obłokach. Co prawda na wyjazd oszczędzaliśmy około roku (zaczęliśmy oszczędzać niedługo po sylwestrze), ale uważam że były to bardzo dobrze wydane pieniądze.
W jakich krajach Wy byliście? Co Was w nich urzekło? Na razie mam w głowie Włochy, bo odkąd zaczęłam grać w ACII nie mogę doczekać się obejrzenia rzymskiej architektury na żywo, chętnie wróciłabym też do Danii. Ale chyba największym wyzwaniem będzie Japonia. Może zmotywuje mnie w końcu do nauki języka?
Trzymajcie się ciepło, niedługo wracam do Was z kolejnym wpisem, już nieco smutniejszym i poważnym, ale wierzę, że potrzebnym.
Buzi,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Problemy, sugestie?